sobota, 22 listopada 2014

Grochówka niewojskowa

Zajęłam się dzisiaj robieniem grochówki. Już od jakiegoś czasu miałam na nią ochotę. Niedawno jakoś wynalazłam przepis na całkiem fajnej stronie Budget Bytes i postanowiłam zrobić. Strona chyba amerykańska, ale grochówka trochę domem zapachniała. Tyle, że nie jest aż na tylu rodzajach mięsa, jak zwykło się ją w Polsce robić, a zaledwie na boczku. Przedstawiam przepis.

Zupa z groszku połówek



Składniki na ok. 5 porcji:


  • 170g boczku (ja kupiłam pokrojony w kostkę)
  • 4 większe ziemniaki
  • 2 małe cebule 
  • 2 ząbki czosnku
  • 45 dag groszku połówek
  • 2 listki laurowe
  • ok. 8 kubków bulionu (jeśli nie mamy naturalnego, można zrobić go na kostce rosołowej)
  • pieprz czarny
  • sól



Wykonanie (mi zajęło 1 godzinę i 15 min.):

Przygotowanie zupy należy zacząć od ugotowania bulionu. Ja użyłam do tego celu 8 kubków wody, w której rozpuściłam naturalną kostkę rosołową przygotowaną przez mojego znajomego Włocha oraz pół kostki rosołowej warzywnej Maggi. Całość zagotowałam, w międzyczasie dosalając delikatnie, bo wywar wydawał mi się mało słony. Jeśli chcemy użyć do zupy boczku w kawałku, następnym krokiem jest pokrojenie go w kostkę. Siekamy także cebulę i czosnek oraz obieramy i kroimy w grubą kostkę ziemniaki. Ja preferuję pokroić i przygotować wszystkie składniki na samym początku, żeby później móc skupić się już tylko na gotowaniu. Wrzucamy boczek do dużego garnka i przesmażamy go we własnym tłuszczu, cały czas mieszając aż do momentu, gdy zbrązowieje lekko i zrobi się chrupiący. Nie należy się zbytnio martwić, że boczek przywiera do dna tworząc brązowy osad, w kolejnych fazach wykonania osad zniknie. Następnie dodajemy cebulę i czosnek i nadal mieszamy aż do momentu, gdy cebula i czosnek zarumienią się i zmiękną. Na to wszystko wysypujemy groszek i zalewamy bulionem. Wrzucamy do garnka liść laurowy oraz pieprzymy, następnie dodajemy ziemniaki - to wszystko na większym ogniu aż do czasu, gdy wszystko będzie bulgotać i wrzeć. Spróbujcie, czy zupa nie jest za słona lub za mało słona i ewentualnie wyregulujcie smak.Po zawrzeniu przykrywamy zupę pokrywką i gotujemy na małym ogniu przez 45 min. W tym czasie można się oddać ulubionym czynnościom albo... zmywaniu naczyń :) Po upływie 45 min. sprawdzamy, czy groszek jest odpowiednio miękki i jeśli jest, zupa gotowa :) Można zupę zblendować, jeśli lubimy taką gładką konsystencję, a jeśli wolimy czuć składniki zupy każdy z osobna, wylewamy na talerze. Moja zupa po ugotowaniu wyglądała w zasadzie prawie jak zblendowana, więc podarowałam sobie blendowanie. 

Smacznego, Moi Mili! 

wtorek, 28 października 2014

Smakowe impresje z mojego domu. Wspomnienia z pobytu w Polsce

W poprzednim poście z zupą kalafiorową w roli głównej wspominałam, jak bardzo dała mi się we znaki ponad roczna emigracja i rozłąka z Polską. 4 października nastąpił w końcu ten szczęśliwy dzień, kiedy to udałam się na 16-dniowy urlop do ojczyzny. Możecie sobie wyobrazić, że po takim stęsknieniu się za polską kuchnią, rzuciłam się na wszystko, co polskie i Polskę przypomina. Było to trochę takie uczucie, jakbym po długim okresie głodówki nagle mogła się cieszyć nielimitowanym dostępem do jedzenia. Moi znajomi patrzyli na mnie dziwnie, kiedy nie mogłam się nachwalić i nawzdychać nad kotletem z piersi z kurczaka, gniecionymi ziemniakami i surówką z kapusty kiszonej z marchewką. Jakże wszystko, absolutnie wszystko, mi smakowało! Niewiele osób jest w stanie to zrozumieć. Zwłaszcza, że dla Was, Moi Mili w ojczyźnie, to codzienność i nic nowego. Okazuje się, że tylko w Polsce ziemniaki gniecione smakują tak dobrze, tak maślanie i tak mlecznie. Nasza kapusta kiszona to również skarb i genialny w swojej prostocie wymysł. Na szczęście mogłam jej spróbować, będąc gościem na obiedzie u mojej przyjaciółki, u mnie w domu bowiem mama z bratem dopiero co wstawili kapustę do garnka do zakiszenia. Pisałam już trochę o daniach i smakach, które "chodziły za mną" najbardziej intensywnie. I moja mama oraz pozostałe kobiety w rodzinie wyszły jakby na przeciw moim zachciankom i tęsknotom. Nie mogłam się nadziwić, że w ciągu dwóch zaledwie dni wszystkie moje największe marzenia smakowe spełniły się. Starałam się pstrykać zdjęcia tym moim ukochanym smakom, żebyście mogli dowiedzieć się, co kocham i za czym tęsknię najbardziej z moich rodzinnych, a zarazem polskich potraw. I też byłoby mi miło, gdybyście inaczej spojrzeli na naszą kuchnię polską, jeśli do tej pory jeszcze jej nie doceniliście wystarczająco. 
Co ja takiego pisałam w ostatnim poście? "Moją uwagę skupiają przede wszystkim ziemniaki gotowane w polski sposób, z wody, z omastą i ewentualnie koperkiem, kapusta, najlepiej młoda z koperkiem, polskie zupy oraz polskie surówki typu mizeria, buraczki ćwikłowe. Z zup najbardziej "chodziła za mną" zwykła ziemniaczanka, barszczyk z botwinki oraz kalafiorowa." Były oczywiście gniecione ziemniaki z wody, które moja mama maści masłem lub słodką śmietaną od wiejskiej krowy. Była też młoda kapusta słodka z grochem Jaśkiem z naszej działki - bardzo żałuję, że nie udało mi się zrobić jej zdjęcia. Słodką kapustę przywiozła również moja ciocia wraz z gołąbkami już w pierwszy dzień mojego pobytu w domu. Jej kapusta różni się od tej, którą robi mama, ale była tak samo pyszna. Ogólnie na kapustę w każdej jej odmianie miałam ogromną ochotę. I była: słodka z grochem, w gołąbkach, w bigosie, kiszona w surówce, jaka jeszcze? Hm, to chyba tyle. A nie, jeszcze w łazankach w wykonaniu mojej mamy. Bigos jadłam dzięki uprzejmości mojej siostry, która się ze mną nim podzieliła. Był przepyszny.

Bigos autorstwa mojej siostry
Łazanki zrobione przez moją mamę

To tyle na temat kapusty. Nasza kuchnia bazuje na ziemniakach, kapuście i mięsie. Kolejnym moim wielkim pragnieniem były buraczki ćwikłowe w połączeniu z gniecionymi ziemniakami i kotletem mielonym. Moja mama okazało się miała mielone, a buraczki zawsze są w naszej spiżarni, bo mama co roku je robi do słoików.

Mielony, ziemniaki i buraczki

Na moją korzyść podczas pobytu w domu odwiedziła nas moja ciocia z Nowej Huty, która uwielbia gotować. Dzięki niej zjadłam przepyszne leczo z papryki, cukinii i pomidorów z dodatkiem naszej polskiej kiełbasy, która jest najlepsza, nie ma co do tego dwóch zdań, oraz jajek. Efekt pracy cioci możecie podziwiać poniżej. Niebo w gębie!

Leczo w wykonaniu mojej cioci
Ciocia nauczyła mnie też robić knedle ze śliwkami, które okazały się być łatwiejsze do zrobienia niż pierogi. Wyszły nam bardzo dobrze. Nie zdążyłam zrobić zdjęcia, zanim zniknęły bez śladu.
Z innych moich ulubionych potraw, których niestety nie udało mi się uchwycić na zdjęciu, muszę wspomnieć o żurku z białą kiełbasą, barszczu zabielanym z naszych buraków (to popisówki mojej mamy) oraz o sałatce śledziowej, w której wyspecjalizował się mój brat. Mama zrobiła też kalafiora w bułce tartej, którego kocham. 
Kiedy jestem w domu po tak długim pobycie za granicą, nieopisany smak ma chleb oraz wędliny. Uważam, że w Polsce te dwa typy produktów opanowaliśmy do perfekcji. Polska może być naprawdę dumna z wędlin (w tym na specjalne wyróżnienie zasługuje kiełbasa) oraz z chleba - moim zdaniem są jedyne w swoim rodzaju i, powiem to bez stronniczości, o którą i tak zostanę posądzona, najlepsze na świecie! 
Pobyt na polskiej wsi niesie ze sobą również takie plusy, jak: kwaśne mleko od polskiej krowy (organic!) oraz możliwość zrywania malin prosto z krzaczka (tak, maliny ogrodowe na szczęście są późną jesienią). Mnie udało się zrobić z malin przepyszny koktajl przy użyciu słodkiej, wiejskiej śmietanki. Nie mam słów, jak smakował!

Koktajl z malin w przygotowaniu

Koktajl z malin gotowy!
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam. Udało mi się wspomnieć o wszystkich smakach, które najbardziej utkwiły mi w pamięci. W Polsce jest pysznie! Pamiętajcie o tym!

niedziela, 24 sierpnia 2014

Zupa kalafiorowa, czyli homesickness zmusza do gotowania

Za około 2 tygodnie minie rok, jak nie widziałam swojej Polski. Tak długo jeszcze nigdy nie byłam w rozłące z moją ojczyzną. Korzystałam w międzyczasie z uroków przeróżnych kuchni, muszę jednak wyznać, że ta roczna emigracja wywołała u mnie dość nieprzyjemny efekt: otóż cały czas myślę o polskim jedzeniu. Jest to obsesyjne myślenie i jest do tego stopnia silne, że nie zadowala mnie żaden posiłek, który nie przypomina mi domu. Nie mogę już patrzeć na greckie specyjały, na ten ogrom mięsiw grillowanych i ociekające oliwą warzywa. Kiedy jem obiad w tawernie, złości mnie, że podają mi zimne, pływające w oliwie ziemniaki, zamiast gorących, prosto z wody, świeżych, cudownie maślanych ziemniaków, jakie robi mama. No. Jest aż tak źle. Żeby jakoś sobie ulżyć w bólu, zaczęłam od gotowania właśnie gniecionych (widelcem nota bene, nie mam ubijaczki do ziemniaków), maszczonych masłem i mlekiem ziemniaków, które smakowały mi jak najznakomitsza delicja. Gniecione ziemniaki ze szklanką mleka. Przeglądam często portale z przepisami, starannie ignorując "nowoczesne" wymysły i dania innych kuchni. Moją uwagę skupiają przede wszystkim ziemniaki gotowane w polski sposób, z wody, z omastą i ewentualnie koperkiem, kapusta, najlepiej młoda z koperkiem, polskie zupy oraz polskie surówki typu mizeria, buraczki ćwikłowe. Z zup najbardziej "chodziła za mną" zwykła ziemniaczanka, barszczyk z botwinki oraz kalafiorowa. A że sezon na kalafior właśnie trwa, powzięłam głębokie postanowienie, że ugotuję zupę, która będzie smakować dokładnie jak ta mojej mamy. Zaczęłam szukać po blogach przepisu. Znalazłam jeden, który, stwierdziłam, najbardziej przypomina wykonanie mojej mamy, choć szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak mama zupę kalafiorową robi. Tak więc wzorowałam się na przepisie z bloga Karkrówka, który sobie oczywiście zmodyfikowałam nieznacznie ze względów położenia geograficznego oraz swojego "widzimisię". Oczywiście pietruszki i selera nie znalazłam w supermarkecie, dlatego mój wywar wyszedł nieco inny, ale może smakować tym, którzy za pietruszką ani selerem nie przepadają, a wiem, że sporo jest takich osób. Podaję Wam, moi kochani, moją wersję przepisu z Karkrówki na zupę kalafiorową. Dodam, że wyszła dokładnie taka, jak mojej mamy, tym dumniej ją prezentuję. 



Składniki na około 5 talerzy:


  • 3 skrzydełka z kurczaka
  • mały kalafior
  • 2 marchewki
  • 3 duże ziemniaki
  • pęczek natki pietruszki
  • mała cebula szalotka
  • pół kubka śmietany (moja była 20%)
  • koperek
  • 1 liść laurowy
  • 5 ziarenek ziela angielskiego
  • sól i pieprz

Wykonanie:

Na początek myjemy skrzydełka z kurczaka, wkładamy do garnka i zalewamy je wodą (około 3/4 garnka), do wody wrzucamy ziele angielskie i liść laurowy. Wstawiamy kurczaka na ogień i gotujemy 25-30 min., jeśli jest taka potrzeba, zbierając od czasu do czasu szumowiny. W czasie kiedy kurczak się gotuje, kroimy marchew na plasterki, szalotkę na małe kawałki oraz natkę zielonej pietruszki (szalotka i nać pietruszki zastąpiły w moim przepisie korzeń selera i pietruszki). Po ok. 25-30 min. do skrzydełek wrzucamy marchew, natkę i cebulkę i gotujemy przez ok. 20 min. W tym czasie obrane ziemniaki kroimy na większą kostkę, a kalafiora myjemy i dzielimy na małe różyczki. Gdy nasz rosół gotuje się już w sumie jakieś 50 min., wyjmujemy skrzydełka. Można je obrać i mięso wrzucić do zupy. Następnie dorzucamy do tego ziemniaki, które muszą się gotować w wywarze jakieś 5 min. zanim wrzucimy różyczki kalafiora. Po wrzuceniu ziemniaków można zupę odrobinę posolić, żeby ziemniaki i kalafior gotowały się już w lekko słonej wodzie. Wspomnę również, że w czasie gotowania jest potrzeba uzupełniania wody, która się wygotowywuje. Kiedy kalafior znajdzie się w garnku i gotuje się już jakiś czas, wylewamy śmietanę do kubka, następnie dolewamy do niej wywar z garnka i mieszamy wszystko razem. Śmietanę wlewamy do zupy, mieszamy i doprowadzamy do wrzenia. Na tym etapie zupę doprawiamy solą i pieprzem do smaku według uznania. Ja uznaję, że zupa kalafiorowa z natury jest zupą o łagodnym smaku, dlatego nie przesadzam z solą. Ta ze zdjęcia pod względem ilości soli wyszła idealna :) Kiedy warzywa są ugotowane i zupa zagotowała się ze śmietaną, możemy ją zdjąć z ognia i wrzucić do garnka posiekany koperek. 
Serwować gorącą i okraszać dodatkowo koperkiem tuż przed zjedzeniem. Cudownie smakuje. Smacznego!

środa, 11 czerwca 2014

Smaki z Izraela

Nie miałam nigdy specjalnie kontaktu z kuchnią żydowską, poza jedną może wizytą w restauracji żydowskiej na Kazimierzu w Krakowie i spożyciem zupy z nerek. Głównie przez to, że nie znałam żadnego Żyda ani osoby z Izraela. Za każdym jednym przepisem opublikowanym na tym blogu stoi bowiem jakaś osoba. I aż dziw, że nie poznałam kuchni żydowskiej, będąc w Londynie, gdzie poznałam prawie wszystkie kultury świata. Dane mi jest poznać Izraelczyków tutaj w Grecji. Zdarzyło mi się też przeżyć z jednym z nich pierwszą jego Wielkanoc w życiu. Z racji tego, że tegoroczną Wielkanoc spędzałam po raz kolejny poza Polską, ale za to w towarzystwie licznym Polaków, Wielkanoc była przez nas przygotowana w iście tradycyjnym i polskim klimacie. Dwaj nasi koledzy z Izraela mogli dzięki temu zakosztować polskiego żurku, sałatki, kabanosów oraz jajek według przepisu mojej mamy (muszą się kiedyś znaleźć na tym blogu, są bajeczne!). W ramach wymiany kulturowej zmusiłyśmy, my butne Polki, naszych Izraelczyków do umożliwienia nam poznania kuchni Izraela na zasadzie: "Smakowało Wam? Dobrze. To teraz my chętnie spróbujemy czegoś izraelskiego". Koledzy długo się namyślali, twierdząc nawet, że coś takiego, jak kuchnia izraelska nie istnieje, ponieważ Izrael to mieszanka ludzi z wszech stron świata. Jednak jak pomyśleli, to i wymyślili. I tak dane mi było zakosztować potrawy zwanej hamin (z hebrajskiego), a po polsku czulent (z jidisz). Jest to potrawa jednogarnkowa gotowana przez całą noc z piątku na sobotę, czyli na szabat, w czasie którego zabronione jest gotowanie na ogniu. Hamin albo czulent to gulasz z mięsa wołowego z dodatkiem cieciorki, warzyw, jajek na twardo podawany np. z ryżem. Nasz kolega dodał do niego miodu, przez co nabral słodyczy. Drugi kolega postanowił przyrządzić szakszukę. Nazwa nas od razu zaintrygowała. Po skosztowaniu wiedziałam już, że to mój typ. W czołówce top 3 moich ukochanych warzyw są pomidory, ziemniaki i papryka. Szakszuka to połączenie dwóch z nich. Do tego odpowiednia kombinacja przypraw i jajko. Czyż może być bardziej idealnie? Nasi koledzy uraczyli nas w dodatku hummusem prosto z Izraela, przywiezionym przez rodziców jednego z nich. Raj na ziemi.

Hummus
Wracając do szakszuki, potrawa ta ma ponoć korzenie tunezyjskie, jednakowoż została importowana do Izraela przez Żydów tunezyjskich. Jada się ją na śniadanie, ale i na kolację. Jest jednym z tych dań, które lubię - genialna w swojej prostocie. Po spróbowaniu szakszuki w wykonaniu kolegi postanowiłam wypróbować przepis w domu. Kolega był tak miły, że pouczył mnie, jak ją wykonać. Nie obyło się jednak bez modyfikacji. Chciałam Wam zatem przedstawić przepis na moje ostatnie zauroczenie kulinarne w wersji dostosowanej do moich i Franceska preferencji smakowych. Jest to danie, które robi się na patelni. Moje składniki wyżywią dwie osoby. Również wegetarian, o których obiecałam dbać i dbam ;-)

Szakszuka

Szakszuka


Składniki:

2 łyżki oliwy z oliwek
2 pomidory
1 papryka zielona
2 jajka
1 cebula
2 ząbki czosnku
Sól, pieprz, papryka, kumin (kmin rzymski), curry, odrobina sproszkowanego chilli (jeśli nie boisz się ostrości)
pół kubka wody, jeśli jest taka potrzeba

Wykonanie:

Kroimy drobno cebulę oraz czosnek. Pomidory i paprykę kroimy w kostkę. Na patelni rozgrzewamy oliwę, wrzucamy na nią cebulę i czosnek i smażymy do ich zarumienienia się. Następnie dodajemy pomidory i paprykę zieloną i przyprawiamy przyprawami podanymi powyżej (oczywiście kwestia doprawienia jest tutaj opcjonalna i pozostawiam Wam wybór ulubionych przypraw, ja lubię szakszukę z tymi przyprawami). Przez 5 min. smaż pomidory i paprykę. Po upływie tego czasu dolej wody i przykryj patelnię, pozostawiając składniki na małym ogniu przez ok. 20 min po przykrywką, od czasu do czasu mieszając. Jeśli jednak warzywa (głównie pomidory) wytworzą dużą ilość wody, nie ma konieczności dolewania wody. Stan ocenicie sami. Następnie wbij na wierzch 2 jajka, nie bełtając ich. Nakryj to pokrywką i odczekaj aż białka zrobią się białe i uzyskają stałą konsystencję. I gotowe! Można zajadać szakszukę :) Jedna porcja ma tylko 272 kcal!

wtorek, 8 kwietnia 2014

Czy sałatka grecka naprawdę jest grecka?

Kiedy nieoczekiwanie dostałam pracę w Grecji, pomyślałam sobie, że przeprowadzka do nowego kraju zrobi dobrze blogerowi kulinarnemu. Nie sądziłam, że z powodu przeprowadzki zamilknę na ponad dwa miesiące. Biję się w pierś i przepraszam tych, dla których czytanie Rozmarynowego stawało się miłą rozrywką, która czasem uczy czegoś nowego. Dostawałam też głosy, że co taka cisza i kiedy wrócę do pisania, za co dziękuję serdecznie. 
Jako że Rozmarynowy będzie teraz tworzony w stolicy Grecji, chciałam pierwszy swój post po długiej przerwie dedykować greckiemu jedzeniu. Jadąc tutaj, ciekawa byłam właściwie jednej tylko rzeczy: czym grecka kuchnia różni się od włoskiej, bo to przecież śródziemnomorski kraj południowy, muszą jeść podobnie, oliwa, warzywa, owoce, ryby i owoce morza. O jakąż byłam ignorantką! Grecja z racji swojego położenia ma widoczne wpływy bliskowschodnie i bliżej jej w kuchni do Turcji niż do Włoch. Przejawia się to np. w niezliczonej ilości grill-barów z mięsem. W pierwszych dniach mojego pobytu, po początkowej ekscytacji, że spróbowałam już czegoś typowo greckiego, a mianowicie dania souvlaki (szaszłyk z kawałków wieprzowiny z grilla), zaczęłam się zastanawiać, czy Grecy w ogóle coś innego mają niż to grillowane mięso. Wszechobecne grillowane mięso wzbudziło we mnie tęsknotę za lekką i warzywną kuchnią mojej teściowej, którą miałam we Włoszech przez ostatnie dwa miesiące. Co ciekawe, nawet udawszy się do tawerny, gdzie spodziewaliśmy się dostać coś z babcinej kuchni typowo greckiej, ciężko było doprosić się o moussakę. Mięso z grilla (souvlaki, kalamaki czy gyros) mają w każdej tawernie. I to właśnie z obserwacji zamówień w tawernach wnioskuję, co lubią jeść Grecy na niedzielny obiad i nie tylko. Bo tutaj niedzielny obiad je się właśnie na mieście, Grecy całymi rodzinami udają się do tawern w niedzielne popołudnie, aby tam godzinami celebrować Dzień Pański.
Rutyna posiłków nie jest tutaj aż tak bardzo ścisła jak we Włoszech. Właściwie dania i przekąski przynoszone są wtedy, kiedy akurat są gotowe. Czym zaczyna swój obiad lub kolację przeciętny Grek? Niekoniecznie starterami, które w karcie widnieją, ale zdaje się, jakoby tylko dla turystów. Otóż posiłek zaczynają od sałatki greckiej, która po grecku nazywa się choriatiki (co znaczy mniej więcej chyba tyle, co wiejska). I tu nieco się zdziwiłam, bo zawsze gdzieś tam z tyłu głowy miałam przekonanie, że pierogi ruskie nie są ruskie, a sałatka grecka właśnie grecka jest. To, co dostałam tutaj nie różniło się aż tak bardzo od tego, co my Polacy nazywamy sałatką grecką. Różnice są takie, że nigdy nie spotkałam się, żeby Grecy dodawali zieloną sałatę, a także feta nie jest nigdy pokrojona w kostkę, ale kładzie się ją na wierzchu sałatki w postaci całego bloku. Opróćz tego w jej skład wchodzą pomidory, ogórki, oliwki, papryka, czerwona cebula i właśnie ser feta.

Choriatiki - sałatka grecka
Kolejnym przysmakiem Greków, od którego zaczynają swój posiłek jest chorta, gotowane w osolonej wodzie jadalne zielone liście, np. cykorii, szpinaku czy innych dziko rosnących roślin, podawane z cytryną i oliwą z oliwek.

Chorta

Ja osobiście kocham ich startery, moje nalulubieńsze to: saganaki (smażony ser), panierowana feta z pomidorem, panierowane cukinie z koperkiem i fetą (nazywają się kolokythokeftedes), grillowany ser halloumi. Jako przystawki mogą występować także: tzatziki (salsa z jogurtu greckiego i świeżych ogórków), ser feta z oliwkami, liście winogron owinięte wokół ryżowo-mięsnego farszu (coś jak nasze gołąbki w wersji mini) czy smażone cukinie.
Przechodząc do dań głównych, jak już wyżej wspomniałam, Grecy kochają grillowane mięso, w każdej jego odmianie: wieprzowina, jagnięcina, wołowina oraz drób. Bardzo popularny jest gyros (coś podobnego do kebaba, właściwie nie doszłam jeszcze do tego, jaka jest różnica). Jest to mięso opiekane na pionowym ruszcie, odcinane długim nożem, zupełnie jak znany Wam wszystkim kebab. Różnica jest taka, że te paski mięsa zawijane są w picie wraz z plasterkami pomidora, cebulą, frytkami oraz sosem tzatziki. Jest to bardzo tanie danie typu fast food, najtańsze w Atenach można kupić za 1,40 euro. Kolejnym popularnym mięsem grillowanym są souvlaki, szaszłyki z mięsa wieprzowego, nabijane na szpadkę (jeśli jako mięsa używa się kurczaka, nazywają się kalamaki), czasem z dodatkiem papryki i cebuli. Podawane z trójkącikami chleba pita, frytkami i odrobiną sałatki. Mogą być podawane tak samo jak gyros, czyli zawijane w picie, dlatego na początku nie rozumiałam, jaka jest między nimi różnica. Popularne są również bifteki, tak, chodzi tutaj o kotlety mielone z mięsa wołowego pieczone na grillu.
Przy całej różnorodności dań mięsnych, ciężko czasem jest się doprosić o jakieś danie warzywne. Jako greckie danie narodowe uważa się moussakę (choć występuje również w kuchni tureckiej i kuchniach bałkańskich). Jest to zapiekanka przygotwana z bakłażanów, mięsa mielonego oraz masy serowej na wierzchu. Osobiście uważam, że ciężko jest trafić na naprawdę dobrą i mimo to, że jadłam moussakę kilka razy, tylko raz naprawdę mi smakowała.



Na początku poczytałam też, że daniem kuchni greckiej są faszerowane warzywa, jak papryka, pomidory czy cukinie, ale też ciężko je znaleźć w tawernach. A szkoda. Jak dotychczas tylko raz udało mi się spróbować. Grecy mają też coś podobnego do naszej fasolki po bretońsku i nazywają tą zupę fasolada. Inne greckie dania główne to: pastitsio (grecka wersja lazanii, wykonana jednakowoż z makaronu rurek), zapiekanka z jagnięciny i drobnego makaronu, który wygląda jak ryż, pulpety z puree ziemniaczanym polane sosem pomidorowym i inne.


Warto również wspomnieć, że Grecy lubują się w wypiekach faszerowanych serem lub szpinakiem (spanakopita). Są to wypieki z bardzo cienkiego ciasta, które nazywa się filo.
Dostępne są wszelakie rodzaje ryb i owoców morza, aby je zjeść najlepiej udać się w okolice portowe, czyli, jeśli jesteśmy w Atenach, polecam Pireus lub urządzenie sobie wycieczki na którąś z pięknych greckich wysp. Można tam spróbować np. ośmiornicy z grilla, uprzednio suszonej na słońcu. Pychota.
Kiedy myślę o kuchni greckiej, myślę o wybornej oliwie z oliwek, Grecy kochają ją dodawać do wszystkiego. Mają również najlepsze oliwki, jakich próbowałam do tej pory. Są to małe, brązowawe oliwki. Mają również duże zielone i duże ciemnofioletowe, ale te są mniej dobre. Moje ukochane to te brązowe, drobne. Grecy umieją wszystko podać tak, aby było smaczne i dobrze doprawione. Okraszają większość potraw ziołami: oregano i tymiankiem.
Grecy, jak wszyscy południowcy piją dużo wina. Ich narodowym winem jest retsina, wyrabiana z dodatkiem żywicy sosnowej. Oprócz wina warto wspomnieć o ouzo, jest to wódka o smaku anyżku, której nie znoszę, ze względu na to, że nie toleruję smaku anyżu. Ciekawy smak ma mastika, likier wyrabiany z dodatkiem mastyksu, aromatycznej żywicy pozyskiwanej z balsamu drzewa mastyksowego. Oprócz napojów alkoholowych Grecy kochają kawę, ale, chyba ze względu na gorący klimat, najbardziej lubią grecką frappe albo frappucino, czyli dużą kawę mrożoną z kostkami lodu. Piją ją także w zimie.
Na koniec wypadałoby wspomnieć o słodkościach i deserach, jednakowoż myślę, że jest to temat na kolejny post. Po przyjeździe do Grecji ja, która ze wszystkich słodyczy najbardziej lubię szynkę, nagle zaczęłam ulegać magii tych okazałych, błyszczących greckich cukierni, do których zajrzywszy, ma się ochotę wykupić cały asortyment. Ale o tym jak smakują greckie słodkości napiszę w kolejnym poście.
Jak Wam się podobał mój pierwszy po długiej przerwie wpis? Zapraszam do wymiany opinii.

czwartek, 30 stycznia 2014

Blog Roku 2013 - oddaj głos na Rozmarynowego!

Moi Drodzy, coś mnie podkusiło i postanowiłam zgłosić Rozmarynowego do konkursu na Blog Roku 2013 w kategorii: kulinarne. Dzisiaj o 15.00 rozpoczął się etap głosowania na zgłoszone blogi i potrwa do 6 lutego do godziny 12.00. Sytuacja nie wygląda zbyt dobrze, bowiem do mojej kategorii zgłoszono aż 224 blogi, a do następnego etapu przechodzi tylko 10 blogów z największą ilością głosów. Ten kolejny etap będzie o wiele ciekawszy i tak naprawdę idealnie byłoby się do niego dostać, ponieważ tylko wówczas blog ma szansę na ocenę przez eksperta w swojej dziedzinie i jurora, którym w przypadku blogów kulinarnych jest w tym roku Tomasz Jakubiak. 

Głosować na Rozmarynowego można, wysyłając SMSa na numer 7122, w treści wpisując: C00020 (Duże C jak Cecylia, trzy zera, dwa, zero). SMS kosztuje 1,23zł brutto i w całości zostanie przeznaczony na Łódzką Fundację Gajusz, która prowadzi hospicjum dla dzieci osieroconych. Pamiętajcie też, aby nie wstawiać w treści SMSa spacji.

To tyle w temacie. Jeśli macie ochotę powiedzieć, że to, co piszę, jest warte kontynuacji, oddajcie głos na Rozmarynowego. Postaram się nagrodzić Was za to kolejnymi wpisami, przepisami, swoją obecnością w sieci ;-)



środa, 22 stycznia 2014

Parę słów o kuchni angielskiej

Moi Mili, wszystko wskazuje na to, że do Londynu już nie wrócę, przynajmniej nie w najbliższych miesiącach. Dlatego postanowiłam podzielić się z Wami moją wiedzą i spostrzeżeniami na temat kuchni angielskiej. Nie pokusiłam się o pisanie artykułu na temat kuchni brytyjskiej z dwóch względów. We wrześniu Szkoci będą głosować w referendum, czy chcą pozostać w Zjednoczonym Królestwie, czy też chcą się odłączyć od niego i być samodzielnym krajem. Z tego powodu mój artykuł potencjalnie w dość krótkim czasie mógłby się zdezaktualizować. Poza tym wrzucanie Szkotów i Anglików do jednego worka mogłoby mi przysporzyć wrogów w narodzie szkockim. O Walijczykach i Irlandczykach Północnych (?) nie wspomnę, bo tych drugich nie znam, a u tych pierwszych nie zauważyłam aż takich tendencji separatystycznych. Zatem napiszę Wam o przysmakach i preferencjach kulinarnych Anglików, a swój wywód oprę o moje doświadczenia z pobytu w stolicy Anglii, który trwał rok i 3 miesiące.
Będąc w Londynie, szybko rzuci nam się w oczy, że jego mieszkańcy uwielbiają kurczaka, hamburgery i frytki/ćwiartki/talarki ziemniaczane. Zdaje się, że oprócz tych trochę większych frytek, żadne z wymienionych to nie jest danie angielskie, a raczej amerykańskie. Trudno też się zorientować, co tak naprawdę jest typowym daniem angielskim, bo w Londynie mamy do wyboru szeroki wachlarz restauracji, oferujących jedzenie ze wszystkich, mówię wszystkich świadomie, stron świata. Jadąc do Anglii, miałam blade pojęcie o jedzeniu tego kraju. Wszyscy mnie ostrzegali, że jedzenie nie jest dobre i że ludność miejscowa uwielbia gotować w mikrofali. Dziś mogę powiedzieć, że moja wiedza na temat typowego jedzenia angielskiego się znacznie poszerzyła, a sama osobiście przez 8 miesięcy mieszkania z rodziną lokalną nie zauważyłam przygrzewania gotowych dań z supermarketu. Wręcz przeciwnie, codziennie była wyśmienita gotowana kolacja, która miała zawierać wszystkie produkty potrzebne człowiekowi do tego, aby być zdrowym i silnym. Nie ulegajmy więc stereotypom. 
Faktycznie typowych angielskich potraw nie jest aż tak dużo i jedne są podobne do drugich. Co takiego zatem jedzą Anglicy typowo angielskiego? Wszyscy pewnie odpowiedzieliśmy fish&chips. Prawda. Fish&chips, czyli ryba i coś w rodzaju ćwiartek ziemniaków (frytkami tego nie można nazwać ze względu na grubość). Ryba to zazwyczaj jest dorsz panierowany. Czasem możemy do tego dostać mushy peas (gnieciony groszek zielony) oraz sos tatarski. 

Fish&chips
Co mnie zadziwia w kuchni angielskiej, to jej niezwykła prostota. Jak na naród z królową, rodziną królewską i całą tą królewską otoczką i savoir vivrem, w zasadzie nie mają potraw wyrafinowanych, przeciwnie, mam wrażenie, że dania angielskie są daniami dla prostego ludu pracującego. Ma być syto, prosto i dużo. Anglicy, których o ten fenomen zapytałam, nie umieli mi tego wytłumaczyć. Co mam na myśli, mówiąc, że dania angielskie są jak dla robotników? Potrawy bazują na mięsie, ziemniakach, kawałku sera, kiełbasie, czyli są bardzo pożywne, hearty jak mówią Anglicy. Podam przykłady, bo jest ich wiele. Zacznijmy od prostych rzeczy: sausage and mash, czyli kiełbasa i tłuczone ziemniaki. Nazwa mówi wszystko. Ewentualnie mogą być polane gravy, czyli gęstym brązowym sosem. Mówiłam już, że dania są do siebie podobne. Dowodem jest toad-in-the-hole. Jest to zapiekanka, w skład której wchodzą kiełbasy zapiekane w cieście, z którego wykonuje się Yorkshire pudding. Kolejnym przykładem na to, że jedzenie angielskie jest proste może być tzw. ploughman's lunch, czyli obiad oracza. Jest to jakby taki lunch box przygotowany dla oracza przez jego żonę przed pójsciem w pole. Zawiera on ser, chutney, chleb, gotowane jajka, ogórka kiszonego i w zasadzie wszystkiego po trochę, ale osobno, nie w formie kanapki. Anglicy kochają się też w wypiekach, ale na słono, zazwyczaj faszerowanych mięsem lub podrobami, jak np.: pork pie (muffina faszerowana mięsem wieprzowym), steak and kidney pie (wypiek faszerowany stekiem wołowym i nerkami) czy pochodzący z Kornwalii pieróg, zwany pasty, również faszerowany mięsem, warzywami lub mięsem z warzywami. Jakoś tak upodobali sobie wkładanie mięsa w ciasto ;-) Następnie chciałam wspomnieć o jeszcze jednym daniu mającym w nazwie pie, a jest to cottage pie lub sheperd's pie. Dlaczego mówię, że to jedno danie, a nie dwa? Bo to jest dokładnie to samo danie, różni się tylko rodzajem mięsa, do cottage pie używa się mięsa wołowego, a do sheperd's pie - jagnięciny. Pie w tym przypadku jest dość mylące, to danie typu casserole, czyli zapiekane w piekarniku, ale po wcześniejszym przygotowaniu. Jest to mięso mielone z warzywnymi dodatkami oraz grzybami zrobione uprzednio na patelni, wyłożone do naczynia żaroodpornego i posmarowane po wierzchu masą z tłuczonych ziemniaków. W takiej formie zapieka się wszystko razem w piekarniku. 

Cottage pie.
Zdjęcie pochodzi ze strony http://www.bbcgoodfood.com/recipes/775643/cottage-pie
Podobne danie do tego i moje ulubione zarazem to fish pie, w którym zapieka się mięso ryb i owoców morza. 
W niedzielę w porządnym angielskim domu serwuje się Sunday roast, czyli mięso pieczone w piekarniku z ziemniakami, warzywami (marchewki, groszek zielony i inne) oraz dodatkami takimi, jak Yorkshire pudding, koniecznie polane gravy. I to jest chyba najbardziej wyrafinowane z angielskich dań. Co oni podają królowej?
Anglicy mają oczywiście także swoje typowe śniadanie, ale na jego temat pisałam w tym poście, więc nie będę się powtarzać. W kwestii śniadania dodam tylko, że wielu ludzi odchodzi od jedzenia full English breakfast na rzecz zdrowego odżywiania (bo przecież gdyby chcieć je jeść codziennie, nie dożylibyśmy chyba 50-tki...). Coraz częściej na stole króluje weetabix oraz płatki lub musli, czyli tzw. jedzenie kontynentalne. Anglik uwielbia zjeść na śniadanie swojego tosta, posmarowanego dżemem lub, o zgrozo, marmitem! Marmite to rodzaj smarowidła i jest to wyciąg z drożdży, powstający jako produkt uboczny podczas warzenia piwa. Jest to chyba najohydniejsza rzecz, której w życiu próbowałam. I niech mi żaden Francesco nie mówi, że ja to lubię wszystko. Nie prawda. Nie znoszę marmite'u i anyżku.
Wielkim nietaktem byłoby pominięcie uwagi, że w żyłach prawdziwego Anglika płyną dość spore ilości herbaty, a bez swojej cup of tea czuje się jak bez ręki. I nie powiedziałabym, że herbatę pije się o godzinie piątej li tylko. Spożywa się ją do śniadania, do przekąski, do lunchu, do każdego posiłku i w przerwie między posiłkami. I jeszcze jedno. Anglicy patrzą krzywo na każdego, kto nie wlewa mleka do swojej filiżanki herbaty. Po tym poznają, żeś nie stamtąd. Ja się na to mleko też krzywiłam z początku, potem nawet zaczęło mi smakować, taka nasza bawarka. Jednak herbatę z cytryną wolę bardziej. 
Wspomniałam o najważniejszych produktach/daniach kuchni angielskiej. O chicken curry i chicken tikka masala nie wspominam, bo dla mnie to nie są dania angielskie, tylko indyjskie, niezależnie od tego, jak bardzo Anglicy pragnęliby je uznać za swoje. Nie dziwię się, bo są wyborne, ale chciałaby dusza do raju... Zapraszam do komentowania i wyrażania opinii. 

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Rozmarynowy nominowany do Liebster Blog Award

Jeszcze ciągle nie do końca jestem pewna, co się dzieje wokół Rozmarynowego, ale oby się działo jak najwięcej... Wczoraj mój blog został nominowany przez Martę Świtałę, autorkę bloga Według Pór Roku http://wedlugporroku.blogspot.it, do Liebster Blog Award. Co to takiego? Już tłumaczę:

„Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował”.


Dziękuję Marcie za uznanie. Poniżej prezentuję pytania, które zadała mi Marta oraz moje odpowiedzi po trzykropku:
1. Moja ulubiona pora roku to... chyba już teraz wiosna, bo z upływem lat coraz intensywniej czekam na odrodzenie, na nową nadzieję, na czas, gdy wszystko budzi się do życia, rozkwita i niesie obietnicę, że będzie jeszcze lepiej. A tak kulinarnie, to wiosna jest też obietnicą, że będzie więcej i więcej warzyw i już tak niedługo do sezonu truskawkowego, który kocham.
2. Najchętniej czytam... właściwie wszystko, co dobre. Moi ulubieni autorzy to np. Milan Kundera, Vladimir Nabokov czy Orhan Pamuk. Jestem polonistką z wykształcenia i to pytanie mogłoby wywołać długi strumień świadomości, dlatego na tym lakonicznym stwierdzeniu zakończę.
3. Uwielbiam jeść... jajka na śniadanie podane ze świeżym pieczywem, na obiad może być makaron z sosem pomidorowym i bazylią, łosoś pieczony z cytryną i ziemniaczkami z piekarnika, na deser tiramisu, na kolację sushi z dużą ilością wasabi i sosem sojowym... Ale to tylko skromna reprezentacja tego, co uwielbiam jeść :)
4. W kuchni nie znoszę... niedoprawionych potraw.
5. Najlepiej czuję się w otoczeniu barwy... jasnej, kremowej z drewnianymi dodatkami.
6. U innych ludzi najbardziej cenię... szczerość i autentyczność.
7. Patrząc w przyszłość jestem... blogerką, która zarabia na siebie i swoją rodzinę pisaniem bloga ;-)
8. Na spacer chodzę... za rzadko.
9. Nigdy nie zjem... mięsa z kota?
10. Najprzyjemniejszym dźwiękiem jest... cisza.
11. Na strychu schowałabym... ubrania, których chwilowo nie noszę.

A oto moje nominacje blogów:

No i jeszcze moje pytania do autorów powyższych blogów:
1. Moja popisowa potrawa to...
2. Mój twarzowy kolor to...
3. Jestem z siebie najbardziej dumna/y, gdy...
4. Moje hobby to...
5. Brownies czy zakąska serowa?
6. Życzę sobie, aby mój blog...
7. Podróż marzeń odbyłabym do...
8. Gdybym miał/a wybrać swoją ulubioną powieść, byłaby to...
9. Główny powód, dla którego piszę bloga
10. Jak często robisz coś dla siebie?
11. Miejsce idealne, aby tam zamieszkać to...

Dziękuję jeszcze raz autorce Według Pór Roku za wyróżnienie i gratuluję fajnych blogów wyróżnionym przeze mnie. Szeroki uśmiech dla Was :-)

piątek, 10 stycznia 2014

Chilli con carne - nasza wersja tej meksykańskiej potrawy

Nigdy nie byłam w Meksyku, ale jakoś podskórnie czuję, że pokochałabym kuchnię tego kraju miłością dozgonną. Mam nadzieję, że jakiś Meksykańczyk z podobnym do Włochów, surowym podejściem do przepisów nie obrazi się za publikację tego przepisu. Chciałam Was zainspirować do wykonania jednego z moich ulubionych dań, a mianowicie chilli con carne. Jest to danie kuchni meksykańskiej, ale jak do tej pory nie miałam szczęścia spróbować go w wykonaniu rodowitego Meksykańczyka. Zawsze jednak mi bardzo smakowało, ktokolwiek by nie był jego autorem. Uwielbiam połączenie mięsa, papryki, ostrych przypraw i czerwonej fasoli. Wszystkie cztery wymienione są moimi ukochanymi produktami spożywczymy, za które oddałabym 5 tabliczek czekolady. Tak już mam. Nie jestem fanką i maniaczką słodyczy, choć czasem lubię się rozpieścić czymś słodkim. Mam kilka swoich ukochanych deserów i może nawet kiedyś zaprezentuję Wam przepisy. Częściej jednak chodzą za mną smaki ostre (uwielbiam curry i chilli con carne właśnie), smak sosu pomidorowego, tuńczyka, owoców morza, serów czy mięsa. Wszystko to doprawione, aromatyczne, ziołowe. Bo nie znoszę jedzenia bez smaku. I tak sobie wyobraźcie Rozmarynowego. Będzie pachniał rozmarynem (zgodnie ze swoją nazwą), szałwią, bazylią, czosnkiem, ale również lekko szczypał język chilli i mieszanką przypraw. Jesteście za? Zatem pasujemy do siebie idealnie :-) Zapraszam na chilli con carne.


Składniki na 2 porcje:


  • ok. 250g mielonej wołowiny
  • 160g fasolki czerwonej z puszki (waga wraz z wodą, którą również zużywamy)
  • 1 czerwona papryka
  • literatka białego wina
  • 300ml puree pomidorowego
  • 2 papryczki chilli
  • wiązka rozmarynu świeżego lub suszonego
  • 2 ząbki czosnku
  • sól i pieprz
  • kumin do smaku (według uznania, jak dla mnie dużo równa się pysznie ;) )
  • oliwa z oliwek

Wykonanie:

Paprykę kroimy w paski lub w kostkę, a czosnek na drobniutkie kawałki. Stawiamy na ogniu głęboką patelnię i wlewamy na nią trochę oliwy. Wrzucamy posiekany czosnek i podsmażamy go, aż się ładnie zarumieni. Następnie wrzucamy paprykę, mieszamy chwilę i dodajemy mięso mielone oraz wiązkę rozmarynu. Solimy i pieprzymy. Mieszamy wszystko razem i gotujemy. Kiedy mięso zmieni kolor na brązowy, wlewamy białe wino. Po ok. 8 minutach dodajemy również pokrojoną w krążki lub porwaną papryczkę chilli, czerwoną fasolę wraz z wodą, w której się znajdowała oraz puree z pomidorów. Znowu wszystko mieszamy, przykrywamy pokrywką i gotujemy przez około 30-35 min., od czasu do czasu mieszając. Po tym czasie nasze chilli con carne jest gotowe do serwowania. Możemy je zawijać w tortille lub podawać z ryżem. My podaliśmy je z czarnym ryżem, którego podejrzewa się o świetne właściwości dla zdrowia. Ponoć już łyżka tego ryżu zawiera więcej przeciwutleniaczy niż łyżka jagód, które uważało się dotychczas za cudowny specyfik w dziedzinie przeciwutleniania, oraz zawiera dużo błonnika i witaminy E (zwanej witaminą młodości). Przeciwutleniacze nazywają się antycyjanami i są o tyle dobroczynne, że obniżają ryzyko zachorowania na raka i choroby serca. Oprócz tego czarny ryż zawiera również niezbędne aminokwasy i żelazo, przez co jest uznawany za lepszą alternatywę dla ryżu białego, a nawet brązowego. Nazywa się go również zakazanym ryżem, ponieważ przez długi czas podawany był wyłącznie cesarzowi chińskiemu, a lud nie miał do niego dostępu. Ja odkryłam go niedawno, dzięki teściowej. Wiem, że niestety w Polsce płaci się za niego mnóstwo pieniędzy. Ale rozumiem, że jest wart swojej ceny. Smacznego, Moi Mili!

czwartek, 9 stycznia 2014

Risotto z gorgonzolą, gruszką i orzechami włoskimi

Prezentując dwa wspaniałe przepisy na risotto (w tym poście), wspomniałam, że do moich ulubionych rodzajów risotta należy m.in. risotto z gorgonzolą i gruszką. Z racji tego, że jesteśmy we Włoszech, a więc u źródła zarówno gorgonzoli, jak i dobrej jakości owoców, postanowiliśmy przyrządzić dzisiaj to właśnie danie i podzielić się z Wami przepisem. Nie mogę się nie pokusić znowu o osobistą uwagę, że już kiedy mowa o serach, przechodzi mnie radosny dreszczyk emocji. Uwielbiam sery i nie dałabym rady bez nich żyć. Parę słów na temat tego, którego użyjemy do wykonania risotta. Gorgonzola pochodzi oryginalnie z regionu sąsiadującego z Ligurią, z Lombardii, której stolicą jest Mediolan. Nazwę swoją wzięła od miejscowości Gorgonzola, w której jest produkowana od  roku 879 (!). Jest to dojrzewający niebieski ser pleśniowy produkowany z mleka krowiego. Możemy znaleźć jej odmianę słodką i pikantną, do wykonania tego risotta potrzebna nam będzie gorgonzola pikantna. Włosi są uważani za najlepszych kucharzy świata, ponieważ stworzyli kanon najlepszych połączeń smakowych, które, jeśli się jest niesamowicie kreatywnym, można co prawda ignorować i wymyślać nowe, ale po co? Świetny duet tworzą gorgonzola z winogronami oraz gorgonzola z gruszką właśnie. Ja nie mam ochoty z tym polemizować. Zgadzam się w 100%. I szczerze mówiąc, osobiście jestem raczej zwolenniczką używania tradycyjnych przepisów niż tzw. kuchni fusion, która łączy różne kuchnie i style gotowania. Taka już ze mnie tradycjonalistka... Dlatego dzisiaj zaprezentuję Wam przepis na danie kuchni włoskiej, łączące w sobie dwa smaki, które harmonijnie do siebie pasują: gruszka i gorgonzola, dodatkowo zestawione ze smakiem orzechów włoskich. 


Składniki na 4 porcje:


  • pół dużej cebuli
  • 1 dojrzała gruszka
  • 10 orzechów włoskich
  • 100g pikantnej gorgonzoli
  • 50g masła
  • ryż arborio - według zasady 2 garści na osobę
  • 1l bulionu
  • starty parmezan do posypania
  • sól i pieprz

Wykonanie:

W garnku przygotowujemy sobie bulion. Jeśli nie mamy naturalnego wywaru, możemy rozpuścić kostkę rosołową w litrze wody i zagotować. Obieramy cebulę i kroimy bardzo drobniutko. Orzechy pozbawiamy łupek i też kroimy na małe kawałki. Obraną gruszkę kroimy w małą kostkę. Masło rozpuszczamy w garnku i dodajemy cebulę. Przesmażamy cebulę przez chwilę i dorzucamy do niej gruszkę. Solimy i pieprzymy to, co mamy w garnku. Mieszamy przez chwilę i podsmażamy. Następnie dodajemy ryż i nadal mieszamy przez chwilę, pilnując, aby danie nam nie przywarło do dna garnka. Wlewamy do tego 7 chochelek gorącego bulionu, zniżamy gaz i gotujemy. Ważne jest, aby bulion był gorący, inaczej proces gotowania zostałby zahamowany. Kiedy ryż jest już ugotowany, wyłączamy ogień i wrzucamy orzechy oraz kawałki gorgonzoli i dokładnie mieszamy, żeby składniki się idealnie ze sobą połączyły. I gotowe. Przed zjedzeniem posypujemy startym parmezanem dla lepszego smaku. Smacznego!

Gorgonzola piccante

niedziela, 5 stycznia 2014

Boże Narodzenie w Genui

W poście o kuchni Ligurii obiecałam, że napiszę co nieco na temat jedzenia serwowanego w czasie świąt Bożego Narodzenia w tym pięknym regionie Włoch. Trochę mi zeszło, ale zdążyłam przed włoskim końcem okresu bożonarodzeniowego, którym jest właśnie jutrzejsze święto Trzech Króli. W Polsce śpiewamy kolędy aż do 2 lutego, więc pozostawanie w klimacie świątecznym jest jak najbardziej na miejscu. 
Jak już pisałam, to Boże Narodzenie było dla mnie wyjątkowe, bo spędzone nie z moją rodziną i nie w moim kraju ojczystym. Postanowiłam czerpać z tego doświadczenia garściami i dowiedzieć się jak najwięcej na temat tradycji Włoch oraz (oddzielnie) Ligurii, ponieważ, jak już wspominałam, każdy region Włoch ma swoje potrawy i swoje tradycje. Dość dużym uderzeniem dla Polki, która przez całe swoje życie Boże Narodzenie rozpoczynała 24 grudnia wielką i uroczystą kolacją, był brak Wigilii. Wigilia obchodzona jest w ściśle takiej  samej formie jak u nas tylko na Litwie. Tu we Włoszech w niektórych rodzinach lub kręgach znajomych również panuje tradycja spożywania uroczystej kolacji w wieczór wigilijny, nie ma ona jednak tak rytualnego charakteru, jak nasza polska Wigilia. Jest to po prostu bardziej niż zwykle wykwintna kolacja. Wiele osób w ten wieczór wychodzi do pubu czy baru, aby spotkać się z przyjaciółmi i sąsiadami, co i my uczyniliśmy. Całe obrzędy bożonarodzeniowe kumulują się we właściwym dniu święta, czyli 25 grudnia. Spożywa się wówczas uroczysty i wystawny obiad w gronie rodziny. Rutyna dań, które na ten obiad się składają jest taka sama, jak standardowa rutyna włoskiego posiłku, czyli: tzw. antipasti (przystawki), pierwsze danie (którym jest w 95% makaron), drugie danie (w Boże Narodzenia jest to zazwyczaj klika drugich dań), insalata (sałata), owoce, deser i kawa (do tej części posiłku dochodzi w ten dzień także spożywanie orzechów). W domu mojego narzeczonego pojawiły się 4 przystawki, z których jedną była zrobiona przeze mnie sałatka meksykańska (przepis na nią podawałam w tym poście), najlepsze prosciutto crudo z Parmy, jakie w życiu jadłam, frittata z boćwiny oraz marynowane ogórki i cukinia. 

Frittata z boćwiną
Pierwszym daniem był oczywiście makaron, w naszym przypadku zielony, świeży makaron z ragu bolognese, czyli z sosem z mięsa mielonego i pomidorów. Drugich dań było kilka. Chcę się skupić na jednym z nich, które jest typowe dla Ligurii, a jest to cima - faszerowana cielęcina. Można kupić gotowy płat cielęciny od razu zszyty i w tak oto przygotowany "worek" wlewamy farsz, którym jest mieszanka zrobiona z m.in. jaj, zielonego groszku, pokrojonej w kostkę marchewki, sera, mortadeli, orzeszków piniowych i majeranku.

Cielęcina zszyta odpowiednio i gotowa do wypełnienia farszem
Mięso razem z farszem gotuje się później w rosole, który spożywa się w Szczepana. Gotową cimę kroi się w plasterki, których wygląd może robić wrażenie - co sądzicie? Mnie się podoba, jest kolorowa, ale przede wszystkim smaczna.

Cima
Mam wrażenie, że cielęcina to jest ogólnie bożonarodzeniowy rodzaj mięsa, ponieważ drugim daniem na naszym stole była również cielęcina w paście z tuńczyka i kaparów (tzw. vitello tonnato), która smakowała mi najbardziej ze względu na moje umiłowanie tuńczyka oraz połączenia ryba+kapary. Wyczytałam w Wikipedii, że to danie jest również tradycyjnym bożonarodzeniowym daniem w Argentynie. Trzecim drugim daniem była moja sałatka jarzynowa (przepis znajdziecie tutaj). Równolegle na stole pojawiły się 3 różne sałaty do wyboru, je się je zawsze ze szczyptą soli, octem winnym oraz oliwą z oliwek i ten porządek można porównać do wojskowego drylu, nie należy zmieniać kolejności doprawiania sałaty na swoim talerzu. Mówiąc sałata, mam na myśli wszystkie możliwe rodzaje sałaty zielonej, czerwonej, czy też kapusty lub ich mieszanek. Po tak przebytym posiłku następuje koniec części wytrawnej i przechodzi się do słodyczy, zaczynając od owoców. Tu dowolność, o tej porze roku na stole królują mandarynki, gruszki i jabłka. Po owocach serwowany jest deser. Liguria ma swoje typowe bożonarodzeniowe ciasto, którym jest pandolce (dosłownie: słodki chleb). Jest to coś co wyglądem przypomina nasz chleb z łopaty, a naszpikowane jest ogromną porcją bakalii oraz owocami kandyzowanymi, w tym tak częstymi w Ligurii orzeszkami piniowymi. 

Pandolce
Pandolce jest mocno związane z funkcją Genui jako głównego portu Włoch i życiem jej mieszkańców, którzy w większości zajmowali się rybołóstwem bądź byli marynarzami. Zamierzeniem było upiec takie ciasto, które można byłoby zabrać na statek i które pozostawałoby świeże na długo. Dlatego pandolce jest dobrze wypieczonym, podobnie jak chleb, ciastem, które ma długą datę ważności. 
Na zakończenie wznosi się toast białym, lekko musującym winem prosecco. Po takim obiedzie nikt nie może się ruszać, więc pozostaje się przy stole przez jeszcze jakieś kilka godzin. Resztę dnia wykorzystuje się także na odwiedziny w domach swojej rodziny, jednak wieczorem młodzież zazwyczaj wychodzi gdzieś ze znajomymi, zupełnie inaczej niż u nas, kiedy to znajomych można zobaczyć dopiero 26 grudnia, a samo Boże Narodzenie jest zarezerwowane tylko i wyłącznie dla rodziny.

środa, 1 stycznia 2014

Spaghetti alla puttanesca - sos lekkich obyczajów

Nowy Rok zaczniemy dość frywolnie, bowiem od dania kuchni włoskiej (a to ci zaskoczenie) o wdzięcznej nazwie spaghetti puttanesca. Puttana to włoskie słowo na określenie prostytutki i jest tak samo mocne w wyrazie jak nasze na literę k. Jest kilka teorii na temat pochodzenia nazwy tego dania. Mnie najbardziej przekonuje historia, jakoby do restauracji znanego w Ischii w latach 50. restauratora Sandro Pettiego późnym wieczorem wpadła horda wygłodzonych, podpitych mężczyzn i zażądała czegoś do jedzenia. Ten próbował spławić namolnych klientów, tłumacząc, że jest już późno i kuchnia jest zamknięta, ale oni, widać przyparci do muru, zażądali, aby przyrządził im danie z zapasów spiżarni, tudzież resztek, ujmując to w piękne, okrągłe zdanie "zrób nam byle ku...stwo". A ponieważ Signore Petti miał 4 pomidory, 2 oliwki i trochę kaparów, tak oto powstał nowy sos, który został nazwany puttanesca. Jest to jeden z moich ulubionych sosów do makaronu ze względu na obecność anchois, ale również ze względu na połączenie ich z kaparami i oliwkami. Moim zdaniem genialny zestaw smakowy. Przepis wyłudziłam od Franceska, ale spaghetti na zdjęciu zostało wykonane przez jego przyjaciela - Aldo, który też jest świetnym szefem kuchni.


Spaghetti alla puttanesca


Składniki:


  • makaron spaghetti (może też być inny, wg uznania) 100g na osobę
  • 3 małe rybki anchois (mogą być z puszki, marynowane)
  • garść kaparów
  • 2 garści czarnych oliwek dobrej jakości
  • pół małej papryczki chilli
  • 1 puszka krojonych pomidorów
  • 1 ząbek czosnku
  • pokrojona drobno natka pietruszki
  • oliwa z oliwek
  • sól i pieprz

Wykonanie:

Ustawiamy patelnię na niedużym ogniu. Wlewamy trochę oliwy z oliwek i wrzucamy na nią obrany ząbek czosnku. Kiedy czosnek się obsmaży, wyjmujemy go, a dodajemy anchois (lub sardele, jeśli wolimy nazwę polską). Mieszamy je drewnianą łyżką aż do momentu, kiedy się rozpadną. Następnie dodajemy pomidory z puszki, oliwki i kapary. Po tym wrzucamy również posiekaną natkę pietruszki i połówkę chilli. Próbujemy i jeśli jest taka potrzeba dosalamy, należy jednak uważać z solą, anchois są bardzo słone, ponieważ marynuje się je w soli. Dodajemy również trochę świeżo zmielonego pieprzu. Przykrywamy i gotujemy przez jakiś czas, aż do momentu, kiedy sos jest gotowy. W międzyczasie zastawiamy wodę na makaron i gotujemy go al dente w lekko osolonej wodzie. Kiedy mamy gotowy sos i makaron, łączymy je ze sobą i serwujemy. Proste, prawda? Smacznego!