sobota, 26 października 2013

Penne z czosnkiem, oliwą i papryczką chilli - najłatwiejsze danie świata


         Chciałam Wam dzisiaj zaproponować zrobienie najprostszego dania, jakie w historii wymyślono (jeśli znacie coś łatwiejszego, szybko dajcie mi znać, będę miała pomysł w zanadrzu na wypadek nieobecności Fra). Będzie to danie kuchni włoskiej, wegetariańskie, a jakże, o wdzięcznej nazwie: penne aglio, olio e peperoncino. W tłumaczeniu będzie to makaron penne z czosnkiem, oliwą i papryczką chilli. Papryczka chilli jest tzw. must have w naszym domu. Uwielbiamy oboje ostry posmak, Fra czuje zawsze niedosyt i zawsze mu mało tej ostrości, ja jestem zadowolona, kiedy jest pikantnie, ale jeszcze obywa się bez potu i łez. Nasza miłość do chilli wyraziła się w tym, że Fra posadził kiedyś jej nasiona w doniczce i od tamtej pory, czerwca czy lipca bodajże, opiekujemy się naszą papryczką, która miała bardzo ciężki żywot. Przy wyprowadzce z poprzedniego mieszkania nasz współlokator utrącił jej jeden konarek i długo musiała dochodzić do siebie. Kiedy wyjechaliśmy na dwutygodniowe wakacje, zostawiając ją na zewnątrz na balkonie, deszcz i wiatr (czytaj: wspaniała brytyjska aura) wywróciły ją do góry nogami. Myślałam, że czas się pożegnać, ale ona i tym razem wychrapała się z kontuzji i wypuściła listki, a następnie małą papryczkę, która rośnie i rośnie i urosnąć nie może. Mamy nadzieję, że któregoś dnia wypuści więcej papryczek i że kiedyś wylądują na naszym talerzu. Ale, wracając do dzisiejszej propozycji, jeśli potrzebujecie coś szybko przekąsić, jednak lodówka nie przedstawia okazałego widoku, ten przepis jest dla Was. Polecam.



Penne z czosnkiem, oliwą i papryczką chilli


Składniki na 2 porcje:


  • makaron penne
  • oliwa z oliwek
  • 1 mała papryczka chilli
  • świeża, zielona pietruszka
  • 1 mała główka czosnku
  • parmezan (jest on dla tego dania naprawdę istotny)
  • sól do osolenia wody


Wykonanie:

Zastawiamy wodę na makaron i gotujemy go al dente. Kroimy czosnek na drobniutkie kawałeczki, podobnie pietruszkę i chilli. Na patelnię wlewamy dość sporo oliwy z oliwek, po rozgrzaniu oliwy wrzucamy na nią czosnek i pietruszkę do obsmażenia. Uważajmy, żeby ich nie spalić, a żeby tylko je podrumienić i żeby uwolniły swój smak i aromat do oliwy. Papryczkę chilli dodajemy na samym końcu, kiedy już wyłączymy ogień, ponieważ smażenie uwolniłoby słodkawy smak papryczki, zamiast ostrego. Pozwalamy papryczce obsmażyć się w gorącej, ale schładzającej się powoli oliwie. Kiedy to się stanie, zdejmujemy patelnię z gazu. Po ugotowaniu i odcedzeniu makaronu, łączymy z nim zawartość patelni. I serwujemy. Kiedy danie ląduje na talerzu, ważną czynnością jest starcie dużej ilości parmezanu na wierzch makaronu. Parmezan dodaje tej potrawie wyśmienitego smaku. Gotowe. Smacznego.

wtorek, 15 października 2013

Co nowego pojawi się na Rozmarynowym


Ostatnio dość dużo się przechwalałam na temat tego, że mam takie super nowe pomysły i że tu, na Rozmarynowym będzie jeszcze ciekawiej… Niniejszym oto uchylam rąbka tajemnicy i marketingowo chcę Was zachęcić do odwiedzania regularnie i polecania swoim znajomym mojego bloga, wszak wszyscy wiemy, że tzw. word of mouth jest najlepszą reklamą. Pomyślałam sobie, że chciałabym opublikować serię postów na temat kuchni różnych krajów i regionów. Teraz pewnie myślicie sobie: „Ale oryginalny temat wymyśliła… Jak będę chciał/a się dowiedzieć na temat kuchni jakiegoś kraju, sprawdzę przyjaciółkę wiki…”. Muszę się zatem obronić, że mam swoją wizję tych postów. Przedstawiam Wam moją metodologię. Chcę pisać na postawie świadectwa osoby, która w danym kraju się urodziła, wychowała, powzięła edukację, jeśli ma zastosowanie, i ma z krajem związki do dziś. Mam zamiar wybrać najprawdziwszych, rodowitych obywateli danego kraju lub regionu, spotkać się i przeprowadzić z nimi wywiad, czyli zawsze pytać o pewne stałe rzeczy, ale i pozwolić, żeby interesujące smaczki same wyszły w rozmowie. Będzie to zatem kuchnia x według y, że się tak matematycznie wyrażę. Kolejne moje założenie: będę wybierać osoby „świadome jedzeniowo i kulturowo” (no to stworzyłam nowe pojęcie…). Idealnie będą to osoby, które parają się na co dzień kucharzeniem, pracują w restauracjach lub, jak ja, pasjonują jedzeniem. Do tego celu wykorzystam moje obecne koneksje i układy oraz fakt, że mieszkam w multikulturowym mieście, w którym nie brakuje żadnej nacji ani grupy etnicznej. Mam już na myśli co najmniej 3 osoby, które są moimi dobrymi znajomymi, ale także zajmują się gotowaniem profesjonalnie. Umówiona jestem póki co z jedną z nich, aby wziąć na warsztat kuchnię pewnego kraju azjatyckiego. Niech pozostanie na razie niespodzianką od jakiego kraju zacznę ;-) Będę się starała albo wydębić od tych osób jakieś zdjęcia albo, na co po cichu liczę, namówić na ugotowanie dla mnie jakiejś narodowej potrawy, żebym sama mogła pstryknąć kilka fotek. Jeśli moi mili rozmówcy się zgodzą, będę umieszczać również ich zdjęcia, żeby autoryzacja wywiadu była pełna.

No i co sądzicie? Mam nadzieję, że zarażę Was entuzjazmem odkrywania nowych kultur poprzez ich kulturę jedzenia. Ja już przebieram nogami. W przyszłym tygodniu powinien ukazać się pierwszy post. A w międzyczasie będą inne, na inne tematy. Zapraszam serdecznie :-)

niedziela, 13 października 2013

Znane i mniej znane odmiany fasoli


Usłyszawszy, iż wybieram się do dużego supermarketu, moja druga połówka poprosiła mnie o zakupienie suszonej fasoli borlotti, którą używa się do wykonania zupy minestrone. Supermarket ów rzeczywiście jest duży i dlatego produkty typu suszona fasola, groch, soczewica i tym podobne znajdują się aż w 3 miejscach: w dziale ze zdrową suszoną żywnością, czyli razem z ziarnami i suszonymi owocami, oraz w 2 innych miejscach obszernej sekcji World food, bodajże przy jedzeniu indyjskim i afrykańskim. Spędziłam długą chwilę, studiując poszczególne paczuszki z suszonymi groszkami i fasolkami, borlotti jednak nie znalazłam. Owszem, ogólnie mieli ten rodzaj, ale tylko w puszce. Cała wyprawa zakończona fiaskiem natchnęła mnie jednak do zastanowienia się nad mnogością odmian roślin strączkowych, a konkretniej fasoli. A jak się zaczęłam zastanawiać, zaraz za tym poszedł research, no a teraz, kiedy piszę bloga, mogę się moją wiedzą z Wami podzielić. Od razu zaznaczę, że przy całej mojej skrupulatności, czytający mojego bloga biologowie mogą pewnie znaleźć jakieś uszczerbki w prezentowanym materiale. Nie będę się silić na wykład z systematyki roślin strączkowych. Chciałabym tylko usystematyzować moją wiedzę na temat spotykanych lub jedzonych najczęściej przeze mnie odmian fasolki. Myślę, że czytelnicy tego bloga również skorzystają i czegoś się dowiedzą. A przede wszystkim będą wiedzieć, jaki wachlarz możliwości mają do wykorzystania w kuchni. Będzie to wywód pisany z perspektywy polsko-londyńskiej. Jeśli ktoś uważa, że pominęłam jakąś ważną odmianę, zapraszam do komentowania. Jestem oczywiście świadoma, że pomijam wiele. Istnieje ponoć około 40 000 odmian fasoli, z czego może około 20 jest odmian jadalnych, ja wspomnę o 13 zaledwie z nich.

poniedziałek, 7 października 2013

Wegetariańska Casserole

Wczoraj rozpisywałam się na temat tego, co udało mi się zerwać na działkach w Hainault. Dziś mogę, z nieukrywaną radością i dumą, powiedzieć, że z tych warzyw udało się Franceskowi wyczarować przepyszny obiad. Obiecałam publikowanie przepisów na potrawy smaczne, proste i zdrowe, więc dotrzymuję słowa i prezentuję przepis na wegetariańskie danie typu casserole. Uwielbiam dania typu casserole (nazwa pochodzi od francuskiego słowa „garnek”, po polsku nazywamy tą potrawę bodajże „zapiekanka”), polegają na tym, że produkty wkładamy do naczynia żaroodpornego i zapiekamy wszystko razem w piekarniku, mając wówczas mnóstwo czasu dla siebie. Łatwe, a świetny efekt prawie że gwarantowany. Jedyna trudność tkwi w tym, żeby odpowiednio potrawę doprawić. Włoska lazania i grecka moussaka też są daniami typu casserole. Wracając do proponowanego przeze mnie dania, sezon na cukinię i paprykę jeszcze się nie skończył, zatem wykorzystajmy te warzywa sezonowe, póki są. Dla mięsożerców danie to może stanowić świetny dodatek do mięs, kotletów itp. zamiast tradycyjnych ziemniaków z wody. Samo przygotowanie jest dziecinnie proste, najwięcej czasu zajmuje czekanie, aż się potrawa upiecze, więc nawet niezbyt zaprawiony w bojach kucharz też może się śmiało podjąć tego wyzwania. Co do smaku, powiem tylko tyle, że zaczęłam poważnie rozważać przejście na wegetarianizm. Zresztą jak sami widzicie, mięso nie zajmuje jakiegoś znacznego procentu spożywanych przeze mnie produktów. No dobrze, dość już pisania, przejdźmy do konkretów.





Wegetariańska Casserole


Składniki na 2 porcje:


  • 1 średnia cukinia lub 2 małe (do tego dania użyte zostało pół ogromnej ekologicznej cukinii ;-) )
  • 1 papryka
  • 1 średnia cebula
  • 2 duże ziemniaki
  • 2 ząbki czosnku
  • bułka tarta
  • oliwa z oliwek
  • świeża lub ususzona szałwia
  • świeża bazylia
  • pieprz
  • sól
  • papryka w proszku (przyprawa)
  • majeranek
  • zalecam wkrojenie odrobiny chilli


Wykonanie:

Włączamy piekarnik na 200 stopni Celsjusza, ustawiając opcję podgrzewania od dołu. Przygotowujemy deskę do krojenia i na niej siekamy cukinię (jeśli jest mała wystarczy na plasterki, jeśli większa, plasterki przecinamy jeszcze na połowę), paprykę na półpaski, ziemniaki na grubsze talarki przecięte na połowę, cebulę w półplastry, a czosnek na drobne kawałeczki. Jeśli lubicie lekko pikantny smak, zalecam wkrojenie odrobiny małej papryczki chilli – naprawdę poprawia smak, ale wiem, że są osoby, które nie lubią ostrego jedzenia, dla tych osób lepiej będzie pominąć ten składnik. Wszystkie posiekane warzywa wrzucamy do naczynia żaroodpornego. Posypujemy solą (nie bójmy się dość obficie posypać), pieprzem, papryką w proszku oraz majerankiem. Dorzucamy listki szałwi i bazylii.



Na koniec posypujemy bułką tartą, skrapiamy oliwą z oliwek i dokładnie wszystko mieszamy. Wkładamy do piekarnika i zostawiamy w nim na godzinę (czas może ulec zmianie, po prostu wszystkie składniki muszą nam się ładnie upiec). Od czasu do czasu możemy przemieszać naszą potrawę. Kiedy wszystko jest miękkie i upieczone wyjmujemy casserole z piekarnika i serwujemy. I smacznego!

niedziela, 6 października 2013

Dzień Obfitości


Dzień okazał się słoneczny i ciepły, wprost idealny na wycieczkę i spędzanie czasu na łonie natury. Pojechałam dziś do ekologicznego ogrodu w północno-wschodnim Londynie, a dokładniej w Hainault, żeby uczestniczyć w evencie, o którym wspominałam w poprzednim poście. Zorganizowana tam impreza pod nazwą Dzień Obfitości miała na celu pochwalenie się bogatym tegorocznym zbiorem oraz promowanie żywności ekologicznej. Do kupienia były miód z tamtejszej pasieki, dżemy i przetwory zrobione z owoców i warzyw wyhodowanych na ich działkach, można było napić się soku ze świeżo wyciśniętych jabłek oraz dowiedzieć co nieco na temat leczniczych właściwości ziołowych herbat. Wszystko to w otoczeniu rosnących sobie spokojnie na grządkach warzyw. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ludzkość w swoim rozwoju zatoczyła jakby krąg i zaczyna powracać do tego, co było. Zdaje się, że nasza ogólna kondycja jest dość kiepska, skoro musimy sobie przypominać, jak dobrze jest zjeść coś, co po prostu wyrosło z ziemi, w odpowiednim dla siebie tempie i na tyle, na ile było w stanie, i że to wszystko, co wyrosło z ziemi jest do naszego użytku i ma nam służyć. Skąd wynika nagły entuzjazm dla ekologicznych upraw, ogródków, działek, pasiek i farm?

piątek, 4 października 2013

Penne z suszonymi pomidorami i fetą

Spieszę czym prędzej zaoferować Wam przepis na przepyszne danie, którego zrobienie nie powinno zająć więcej niż 20 min. Jest to danie z makaronu, ale nie jest daniem stricte kuchni włoskiej, raczej śródziemnomorskiej ze względu na obecność sera feta, który jak wiemy pochodzi z Grecji. Nie będę się tutaj na temat fety rozpisywać, bo, wprost przeciwnie do halloumi, zyskała ona popularność w Polsce, a nawet parę polskich mleczarni zaczęło produkować coś fetopodobnego. Dzisiaj po raz pierwszy w ogóle spróbowałam takiego połączenia: ser feta i makaron. Byłam ciekawa, co z tego wyniknie, ale efekt końcowy mnie zachwycił bez dwóch zdań. Polecam Wam gorąco wypróbowanie tego przepisu i powiem już teraz, że dania z makaronem pojawią się na tym blogu jeszcze nie raz i nie dwa razy ;-) Zapamiętajcie zatem włoską (a jakże) technikę gotowania, a mianowicie bazowanie na czosnku (ewentualnie chili) obsmażonym na oliwie z oliwek. Taka oliwa aromatycznie pachnąca czosnkiem sama w sobie może stanowić świetny dodatek do makaronu, ale może być także bazą dla różnego rodzaju sosów.




Penne z suszonymi pomidorami i fetą


Składniki na 2 porcje:


  • 2 ząbki czosnku
  • pół małej papryczki chili (jeśli nie lubimy pikantnych potraw, można z niej zrezygnować, jednak zalecam, aby ją dodać do tego dania)
  • kilka suszonych pomidorów ze słoiczka (5-6)
  • 50g sera feta
  • 250g makaronu penne (lub innego rodzaju, który do tego dania pasuje)
  • świeża bazylia
  • oliwa z oliwek



Wykonanie:

Przygotujmy sobie deskę do krojenia, na której posiekamy drobno czosnek (jeśli mamy zamiar go później zjeść, jeśli nie, kroimy go na połowę i po obsmażeniu wyrzucamy z patelni) oraz papryczkę chili, suszone pomidory kroimy na mniejsze kawałki, a fetę w niedużą kostkę. Procedura taka sama, jak przy wielu innych daniach kuchni włoskiej. Na patelnię wlewamy trochę oliwy z oliwek, kiedy się nam rozgrzeje, wrzucamy na nią czosnek i chili. W międzyczasie zastawiamy garnek z wodą do ugotowania makaronu. Nie pozwólmy, żeby czosnek się nam za bardzo przypalił, on ma nam tylko uwolnić swój aromat do oliwy. Po jakimś czasie dodajemy do tego suszone pomidory i delikatnie obsmażamy, a na samym końcu ser feta, który ma się tylko „zapoznać” z pozostałymi składnikami. Po wymieszaniu zawartości patelni z fetą zestawiamy patelnię z gazu. Kiedy makaron jest już gotowy (co oceniamy, po prostu próbując, ma nie być bardzo miękki i rozgotowany), odcedzamy go na durszlaku i wrzucamy z powrotem do garnka, w którym się gotował i łączymy go z zawartością patelni. Całość mieszamy i serwujemy na talerze, posypując na koniec listkami świeżej bazylii. Szczerze mówię, palce lizać!

czwartek, 3 października 2013

Your 5 a day


Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale zdaje mi się, że w Polsce hasło: „Your 5 a day”, co oznacza mniej więcej tyle, co „Twoje 5 porcji warzyw i owoców dziennie”, nie jest aż tak bardzo nagłośnione i popularne. Nie mówię, że jest w ogóle nieznane, po prostu mnie się ono jakoś o uszy i oczy nie obija, kiedy jestem w ojczyźnie, ani też nie obijało, kiedy w niej przez 29 lat z przerwami mieszkałam. Tutaj w Wielkiej Brytanii czuję się bombardowana tym moim „5 a day”… Na każdym opakowaniu produktu zawierającego warzywa lub/i owoce lub też z nich powstałego znajdziemy informację, ile z tych 5 porcji na dzień się w nim znajduje. Cała akcja wydaje się słuszna i warta propagowania, oby tylko nie podejść do niej z charakterystyczną dla niektórych nacji hiperskrupulatnością. Bo to, że trzeba jeść owoce i warzywa, wiemy nie od dziś. Anglicy też to wiedzieli wcześniej, ta wiedza znalazła nawet swoje odbicie w uroczym powiedzeniu: „An apple a day keeps the doctor away„. Tylko, że teraz zdaje się na Zachodzie odkryto złotą proporcję, która mówi, że to 5 porcji właśnie gwarantować nam będzie zdrowie i długie lata życia. Co do tego nie byłabym aż taka pewna. Ale zdaje się, że Brytyjczykom być może potrzebna jest tak zintensyfikowana kampania na temat tego, co należy jeść, ponieważ jako naród umiłowali sobie wszystko to, co jest na czarnej raczej liście produktów, jeśli chodzi o ich dobroczynny wpływ na nasze zdrowie. Hamburgery, frytki tonące w ketchupie, chipsy, smażony na głębokim tłuszczu kurczak za 2 funty – z tym jedzeniem najczęściej widuję na ulicach Londynu młodzież szkolną, taką w wieku gimnazjalnym. Kiedy pytałam dzieciaków, z którymi pracowałam w swojej poprzedniej pracy, jaki jest ich ulubiony posiłek, wszystkie odpowiadały, że kurczak, w domyśle ten właśnie za 2 funty z niezliczonych sieci typu PFC (Perfect Fried Chicken). Myślę, że te 2 funty też robią swoje, bo za sałatkę musimy zapłacić pewnie minimum 4 funty, bo nie wiedzieć czemu, mięso (?) jest tańsze od liści sałaty i warzyw.
Piszę o całej kampanii być może z rezerwą, ale muszę przyznać, że sama chyba uległam jej wpływowi. Ostatnimi czasy łapię się na tym, że zaczynam pod koniec dnia rozmyślać, ile z tych 5 porcji udało mi się skonsumować. Chciałam też wyrazić swoje stanowisko wyraźnie, uważam, że warzywa i owoce są superważnym elementem naszej diety i nie możemy zapominać o ich włączaniu do menu. Wierzę głęboko, że dieta ma znaczący wpływ na nasze zdrowie i samopoczucie. Ja osobiście staram się ograniczać ilość zjadanego mięsa na rzecz warzyw, nie od zawsze tak było, jednak w ostatnim czasie przyjęłam takie założenie. Uwielbiam owoce i warzywa i jestem przekonana, że można je przyrządzać na nieskończoną ilość sposobów. Piszę o tym również dlatego, że w niedzielę wybieram się na żniwa owocowo-warzywne do Forest Farm Peace Garden, jednego z wielu urbanistycznych ogrodów tutaj w Londynie, który uprawia warzywa i owoce w sposób ekologiczny. Impreza ta nazywa się bardzo ładnie – Dzień Obfitości (Abundance Day). Obiecuję zdać Wam relację i podzielić się swoimi wrażeniami z tego dnia.
A tymczasem, jeśli zafascynowaliście się metodą „Your 5 a day”, podaję linka do przewodnika z listą warzyw i owoców oraz zalecanymi dziennymi porcjami KLIK. Co ciekawe, ziemniak nie wlicza się do tej listy, pamiętajcie ;-)

Zdjęcie pochodzi ze strony http://www.keepcalm-o-matic.co.uk/p/keep-calm-and-eat-your-5-a-day-9/