
Przypatrzmy się, jak bardzo jesteśmy na co dzień zaszczuci w kąt, jeśli chodzi o wybór produktów żywnościowych. Każdy z nas przeraża się myślą, że tak naprawdę nie wiemy, skąd pochodzi jedzenie znajdujące się na naszym talerzu. Czytamy pieczołowicie etykiety produktów z supermarketu, ale i tak do końca im nie ufamy, bo przecież wiemy, że chodzi głównie o dobrą sprzedaż. Świat stanął na głowie. W składzie koktajlu o smaku kiwi i banana, znajdujemy szpinak lub orzechy, ale co tam, cieszymy się, że nie są to jakieś związki chemiczne, tak często obecne w innych produktach. Staramy się wyłuskać z tego prostą receptę na to, żeby przyzwoicie jeść: nie należy kupować przetwarzanych i gotowych produktów, jeśli chcemy koktajlu z banana i kiwi, kupmy sobie banana i kiwi i zróbmy koktajl sami. Ale tutaj znowu pojawiają się głosy: „ok., wszystko fajnie, ale przecież nie wiemy, co to za banan i co to za kiwi”. Wiele z warzyw i owoców, które widzimy w sklepach, wygląda przepięknie, są czyste, błyszczące i mają reprezentacyjny dla danego gatunku wygląd. A przecież w naturze nie wszystko jest idealne. I znowu robimy się podejrzliwi. Zdaje nam się, że to błędny krąg i nie ma recepty na to, żeby naprawdę zdrowo się odżywiać. Dlatego kiedy na horyzoncie pojawia się alternatywa, że ktoś będzie dla nas produkował jedzenie w sposób, w jaki sobie tego życzymy, idziemy za tym jak w dym. I tu mamy odpowiedź na wcześniej postawione pytanie. Z tej całej naszej bezradności wobec ogromnej industrialnej machiny biznesu spożywczego wynika bum na tzw. organic food.
Nie będę Was namawiać, żebyśmy wszyscy zaczęli uprawiać działkę, sadzić warzywa i owoce, wiem, że to dla większości z nas jest niemożliwe. Wyrażę tylko sentymentalną tęsknotę za czasami, kiedy mogliśmy być pewni, również żyjąc w mieście, że to, co jemy jest naturalne i ekologiczne. I nie trzeba było tego promować, bo takie po prostu było. W momencie, kiedy człowiek zaczął majstrować przy kodach genetycznych warzyw i owoców, kiedy zaczął traktować hodowlę jak fabryczną produkcję oraz używać chemicznych środków do pobudzania wzrostu produkowanego jedzenia, ukręcił sobie samemu bicz na szyję. Bo nie o ilość przecież chodzi, ale o jakość. I nie pieniądz jest najważniejszy, ale nasze zdrowie i dobre samopoczucie. Wielu już zaczęło to dostrzegać, dlatego zaczyna się tworzyć coraz więcej ekologicznych farm i upraw. I mnie to bardzo cieszy. Nie chcemy się przecież zamknąć w błędnym kole, chcemy mieć wybór i wybierać to, co naturalne, dla siebie i dla naszych bliskich.
Wracając do Dnia Obfitości, to faktycznie okazał się on dość obfity dla mnie, ponieważ, dzięki szczodrobliwości jednego z działkowiczów, który pozwolił nam nazbierać sobie warzyw ze swojej uprawy, przywiozłam do domu ogromną cukinię, pomidory, różowe ziemniaki oraz czosnek. I jeszcze parę jabłek. Wszystko to z obfitości natury, niekoniecznie idealnych kształtów, ale za to z gwarancją, że nie zawiera tego, czego nie chciałam wcale jeść.
Zobaczymy, co uda się z przywiezionych warzyw przyrządzić. Ale o tym być może w następnym poście ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz